Albania – państwo mniejsze od województwa wielkopolskiego, geograficznie leżące w Europie. Dlaczego napisałem „geograficznie”, a nie po prostu „leżące w Europie”? Hmm, chyba dlatego, że kulturowo jest to zupełnie inna bajka. Jeśli półwysep bałkański, z uwagi na jego burzliwą historię geopolityczną, często nazywa się „Bałkańskim Kotłem”, to Albania – pomimo, że nigdy nie była głównym składnikiem tego kociołka – na pewno stanowi idealną przyprawę, nadającą smaku i kolorytu. Najlepszym tego dowodem jest historia, którą chciałbym Wam opisać.
Posłuchajcie…
Mija trzeci tydzień od czasu kiedy wyruszyliśmy z Chorwacji. Zdążyliśmy przejechać przez Bośnię, Czarnogórę, Kosowo (tam rozdzieliliśmy się z Markiem i Rafałem) i Macedonię. Od trzech dni jesteśmy w Albanii, kraju Mercedesów, myjni i bunkrów.
Dlaczego Mercedesów? – bo stanowią jakieś 80% wszystkich aut jeżdżących po albańskich ulicach. Powiedzenie „bez gwiazdy nie ma jazdy”, zdaje się być wpisane na pierwszej stronie albańskiego kodeksu ruchu drogowego, w którego istnienie – nawiasem mówiąc – szczerze powątpiewamy.
Dlaczego myjni? Bo po wjeździe do Albanii, na pierwszych 5 kilometrach było ich kilkadziesiąt. W większości myjnie stanowiło wiadro i wąż ogrodowy, z którego sikająca w górę woda sygnalizowała, że w tym miejscu można umyć swojego Mercedesa. Dla jednych chwyt marketingowy, dla nas prysznic i orzeźwienie na trasie.
Dlaczego w końcu bunkrów? To zasługa pewnego komunistycznego paranoika – Envera Hodży, który tak bardzo bał się inwazji obcych Państw (zarówno tych komunistycznych jak i niekomunistycznych – po prostu wszystkich…), że nakazał masowe budowanie bunkrów. Według różnych źródeł jest ich od 300 do nawet 800 tys. W praktyce, w ramach rozrywki można stanąć w dowolnym miejscu przy jakiejkolwiek z głównych dróg Albanii i policzyć wszystkie bunkry, które znajdują się w zasięgu wzroku. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, że naliczymy ich nie kilka, a kilkanaście.
Po dwóch dniach spędzonych w tym kraju dotarliśmy jednak w rejony gdzie Mercedesy zastąpiły osiołki, myjnie źródełka, a bunkry… Hmm, bunkry czasem były, a czasem ich nie było. Jednak każdy kto oglądał „Chłopaki nie płaczą” wie, że nie potrzeba bunkrów, żeby było „zajebiście”.
[youtube=http://www.youtube.com/watch?v=ytSsGn3E-ic]
No i było…
Tego dnia wyruszyliśmy nieco później, czując w nogach zmęczenie dnia poprzedniego. Musicie wiedzieć, że w Albanii górskie drogi – nawet te główne – są dość charakterystyczne. W większości krajów prowadzi się je tak, aby ich trasa przebiegała możliwie długo dolinami, po jak najbardziej płaskim i przystępnym terenie. Jedynie tam gdzie się już nie da, potrzebne są przełęcze, a w krajach wysokorozwiniętych nawet tunele. Takie rozwiązania są po prostu najprostsze, najmniej kosztowne i najbardziej bezpieczne. Za to w Albanii myślą chyba inaczej i większość wytyczonych w górach dróg to prawdziwa sinusoida. Dzięki temu, chociaż w większości nie są to wysokie góry, można się niemiłosiernie ujechać. Wyobraźcie to sobie- człowiek pokonuje ostatnie załamanie terenu na górskim podjeździe i zamiast cieszyć się następującym zjazdem już widzi kolejny podjazd, który za kilka chwil będzie musiał pokonać. Uwierzcie mi, że w momencie gdy tętno osiąga maksimum, a słońce wypala kark, działa to strasznie demotywująco. Oczywiście takie rozwiązanie jest mistrzowskie jeśli chodzi o widoki, co prędzej czy później na pewno odbije się na turystycznym powodzeniu tego niewielkiego kraju. To właśnie walory krajobrazowe i pamięć po nich, w pełni zrekompensowały nam trudy tych albańskich męczarni.
Inną kwestią jest fakt, że Albania chyba po raz pierwszy pozwoliła mi poczuć się trochę jak prawdziwy podróżnik, na widok którego miejscowa ludność okazuje lekkie zdziwienie. Oczywiście nie chodzi o to, że wzbudziliśmy zainteresowanie i szok niczym pierwszy biały człowiek w plemieniu ukrytym w dzikich lasach Amazonii. Mam na myśli raczej zdziwienie, że o to w naszej wiosce, w której nawet nie ma prądu, pojawił się turysta na dziwnym rowerze i w bardzo dziwnym stroju. A trzeba przyznać, że kilkakrotnie docieraliśmy do takich miejsc, gdyż z uwagi na ubogie mapy Albanii zarówno w naszym GPS jak i na tradycyjnych mapach, które posiadaliśmy, niejednokrotnie sami nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy ani dokąd zmierzamy. I to było chyba najfajniejsze.
Tego dnia znaliśmy jednak drogę, którą w dodatku jechało się nie najgorzej. Jasne, że odczuwaliśmy trudy ostatnich trzech tygodni i przerażał nas dystans jakiś 1,5 tys. km do pokonania, aby znaleźć się w Polsce, ale z drugiej strony te trzy tygodnie pozwoliły nam też na zbudowanie dodatkowej porcji wytrzymałości. No i rzecz najważniejsza – doskonale wiedzieliśmy, że nie mamy wyjścia i po prostu jechać musimy.
W rejonach tych, jak już wspomniałem, najpopularniejszym środkiem lokomocji były osły lub konie. Niejednokrotnie mijaliśmy osoby przemieszczające się za pomocą tych zwierząt i nie robiło to już na nas większego wrażenia. Niemniej jednak była jedna sytuacja, która do dziś zapadła mi w pamięć. O to – najprawdopodobniej z pobliskiej wsi – wracała sobie pewna rodzinka, dwie kobiety i jeden mężczyzna. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że osoby były trzy, a konie dwa. W naszej kulturze logicznym by było, że konno pojadą dwie kobiety, a mężczyzna albo pójdzie pieszo albo po prostu postarają się -kosztem mniejszego komfortu – wsiąść na konia w dwie osoby. Ale nie w Albanii. Tutaj podział miejsc wyglądał następująco: pierwszy na koniu pojechał mężczyzna, który zupełnie wyluzowany popalał sobie papierosa. Za nim – również konno – kobieta (zapewne małżonka), która jednak musiała już wieźć dodatkowo bagaż, przez co jej podróż była na pewno mniej komfortowa. Karawanę zaś zamykała druga z kobiet (młodsza- zapewne córka), idąca nieco koślawo, jak gdyby odczuwała już trudy marszu, pozostając tym samym kilka metrów od reszty rodziny. Jak się okazało nie był to przypadek, a raczej obraz miejscowych obyczajów, o których mieliśmy się dowiedzieć jeszcze więcej po kilku godzinach.


Słońce powoli zachodziło, tak więc zaczynaliśmy myśleć o jakiejś dobrej lokalizacji na nocleg. Zatrzymaliśmy się w miejscu gdzie znajdowało się kilka domów, aby uzupełnić zapasy wody, które pozwolą nam później na umycie i przygotowanie obiadu. Gdy zeszliśmy nieco w dół od głównego szlaku, naszym oczom ukazała się idealna polanka na biwak – równa, porośnięta trawą, a w dodatku z fajnym widokiem na góry. Z pobliskich domów zaraz zleciały się dzieciaki, które zainteresowały się naszą obecnością. Po chwili pojawił się również starszy Pan, początkowo wyglądający na nieco zaniepokojonego naszą obecnością. Przywitaliśmy się serdecznie i za pomocą jedynego znanego nam wspólnego języka – języka migowego, pokazaliśmy, że chcielibyśmy tu przenocować. Mężczyzna początkowo wydawał się być lekko zdezorientowany i nie za bardzo rozumiał o co nam chodzi. Jednak po kilku minutach wspólnej gestykulacji i rzucania pojedynczych słów po angielsku, rosyjsku i….polsku, szeroko się uśmiechnął i machnął ręką, rzucając przy tym krótkie „no problem”. Przystąpiliśmy więc do rozbijania naszego obozu. Zarówno Dziadek, jak i coraz liczniejsza gromadka dzieciaków stali obok i niepewnie się uśmiechając obserwowali niemalże każdy nasz ruch. W pewnym momencie starszy Pan wskazał na nas, następnie przyłożył sobie dłonie do ucha w geście obrazującym sen, po czym ponownie wskazał ręką, tym razem na swój dom. Było to jednoznaczne zaproszenie do siebie. Podziękowaliśmy. Nie chcieliśmy nikomu robić problemów, a poza tym zawsze wolimy nasz pewny i bądź co bądź komfortowy namiocik.
Podczas gdy rozbijaliśmy obozowisko, do grupy obserwatorów dołączyła kolejna osoba -kobieta, która przywitała się z nami bardzo wesoło i serdecznie. Starszy Pan szybko jednak powiedział coś stanowczo i ta po chwili odeszła. Gdy zaczynaliśmy rozbijać namiot mężczyzna zaczął naciskać abyśmy nocowali u niego w domu. Ponownie podziękowaliśmy. Widać było jego rosnące zdziwienie gdy wyjmowaliśmy kolejne rzeczy z naszych sakw. Najpierw za pomocą kilku rurek oraz kawałka dziwnego materiału postawiliśmy mini-domek, a następnie wmontowaliśmy do niego sypialnie. Gdy wyjęliśmy nasze śpiwory i samopompujące karimaty, dziadek wydawał się być w lekkim szoku. Każdą kolejną rzecz chciał dokładnie zobaczyć i dotknąć, po czym podsumowywał ją rozbrajającym śmiechem i machnięciem ręki.
Nie rezygnował jednak z pomysłu zwabienia nas do swojego domu, pokazując na niebo i sugerując deszcz (żeby było zabawniej, niebo było tego dnia idealnie czyste). W ramach odpowiedzi, wziąłem bidon i wylałem jego zawartość na namiot, chcąc pokazać, że jest wodoodporny i nawet gdyby zaczęło padać nic nam nie grozi. Dziadek gdy to zobaczył, ponownie się zaśmiał. Widać było, że tego typu namiot jest dla niego czymś absolutnie nowym i raczej nie zdawał sobie sprawy, że można w czymś takim spędzić komfortowo noc – zwłaszcza z wyboru. Gdy kontynuowaliśmy tzw. „ogarnianie się” ponownie zjawiła się wspomniana kobieta, tym razem z tacą pełną owoców. Jako, że byliśmy strasznie głodni świeża porcja węglowodanów i witamin była dla nas nie lada rarytasem.
Namiot stał, pora więc była się jakoś odświeżyć. Tylko jak? Gestykulując zapytałem gospodarzy gdzie jest woda i gdzie można się umyć. Kobieta momentalnie chwyciła mnie za rękę i niemalże biegiem poprowadziła w kierunku ich domu. Pomyślałem ok. pewnie mają jakąś łazienkę albo przynajmniej kran. Dom sam w sobie z zewnątrz prezentował się całkiem nieźle, białe ściany, wokoło nawet zadbany klomb zieleni i co ważne, a rzadko spotykane w Albanii, wszystko utrzymane w czystości. W domu panował przyjemny chłód, co zapewne było efektem grubych ścian izolujących dom od warunków zewnętrznych. W środku nie było praktycznie mebli, a jedynym sprzętem elektrycznym był stary telewizor podłączony do lekko zardzewiałej anteny satelitarnej. Telewizor nie był włączony, więc nawet trudno stwierdzić czy ten sprzęt w ogóle działał. Gospodyni pokazała mi pokój, w którym leżały same materace i zachęcała mnie abyśmy z niego skorzystali. Pomimo, że nie było tam jakiegoś wielkiego brudu, a uciążliwy mógł być jedynie zapach z gołębnika, który znajdował się za ścianą, przyznam szczerze, że wolałem nasz sprawdzony i wygodny namiot.
Wyszliśmy z domu… Zaraz, zaraz, tylko gdzie ta łazienka?
Kobieta zaprowadziła mnie kilka metrów poniżej domu, jak się okazało prosto do ichniejszej łazienki. Jej konstrukcja była bardzo prosta i zapewniała stały pobór wody. Otóż, do pobliskiego niewielkiego źródełka, wbity był wąż ogrodowy, który dostarczał lodowatą wodę prosto do miski. Woda stale się przelewała, dzięki czemu była zawsze świeża i czysta. Kilka metrów obok stał czarny kocioł wypełniony wodą, pod którym żarzyło się ognisko. Był to odpowiednik naszego pieca podgrzewającego wodę. Oczywiście cała łazienka była pod tzw. „chmurką”.
Kobieta, która w dalszym ciągu była niesamowicie uśmiechnięta i jakby podekscytowana naszą obecnością, nakazała mi zdjęcie koszulki. Poczułem się lekko zaskoczony, ale ok – pomyślałem – zaraz pokaże mi co i jak i zostawi mnie samego, dając mi odrobinę prywatności. Gospodyni sięgnęła po jedno z dwóch wiaderek, które leżały na prowizorycznej półce zrobionej z większego kawałka deski oraz dużego kamienia, po czym ruszyła w kierunku kotła z ciepłą wodą. Jednym ruchem ręki napełniła go i wróciła do mnie. Z drugiego (mniejszego) wiaderka wyjęła coś w rodzaju gąbki oraz kawałka mydła i przelała do niego nieco ciepłej wody. Następnie zamoczyła w nim gąbkę i spieniła mydło. Uśmiechnąłem się i kiwając głową dałem znać, że wszystko rozumiem i mogę przystąpić do mycia. Jednak kobieta nie zamierzała na tym skończyć swojej pomocy. Wzięła gąbkę i zaczęła mnie nią szorować w dalszym ciągu uśmiechając się serdecznie. Chociaż nie dało się w tym wyczuć żadnego podtekstu seksualnego, a raczej jedynie olbrzymią chęć pomocy, było to lekko krępujące. No problem, no problem, ja sam, ja sam – starałem się wytłumaczyć. Bezskutecznie. Stałem jak sierota w samych spodenkach rowerowych i byłem myty przez albańską kobietę. Co za absurd – pomyślałem.
Kobieta kazała mi się pochylić, po czym wzięła wiaderko z ciepłą wodą, wymieszała z odrobiną zimnej i polała mi nią głowę, którą również zaczęła delikatnie szorować. Na szczęście udało mi się ją jakoś przekonać i mogłem sam umyć sobie nogi. Niestety podczas całej kąpieli nie zostawiła mnie ani na chwilę samego, tak więc resztę kąpieli musiałem dokończyć w namiocie za pomocą chusteczek nawilżonych mydłem, które zawsze wozimy w razie awaryjnych sytuacji. Na koniec kobieta wzięła mój ręcznik i zaczęła mnie wycierać. Serio, czułem się jak czterolatek, któremu mama pomaga się kąpać.
Wracając z „łazienki”, minęliśmy jeszcze kuchnie, w której skład wchodził jedynie stary piecyk na drewno, za pomocą którego można coś gotować lub wypiekać chleb. O czymś takim nasze pokolenie może usłyszeć chyba jedynie z opowiadań dziadków. Całość – w przeciwieństwie do „łazienki” – mogła szczycić się prowizorycznym zadaszeniem. Mimo wszystko sceneria tej kuchni czyniła ją jedną z najładniejszych jakie w swoim życiu widziałem.
Niewiele lepsza była toaleta, czyli najnormalniejszy w świecie wychodek zbity z kilku desek , za to zadaszony dachówką i –jak na wychodek- całkiem sporych rozmiarów. Mimo wszystko trudno wyobrazić sobie lepszą scenerię na poranną toaletę.



Wróciliśmy do namiotu. Uprzedziłem Darka, aby poszedł się myć nieco bardziej dyskretnie, o ile oczywiście chce to zrobić sam. Gdy wrócił zabraliśmy się za przygotowanie naszego obiadu. Widok składanej kuchenki gazowej mieszczącej się w małym podróżnym garnku wzbudził niemałe zainteresowanie. Dziadek siedział sobie obok nas na niewielkim stołku i leniwie kręcił kolejnego papierosa, nie przestając jednak interesować się tym co robimy.
Stawało się ciemno…
Gdy gospodarze zobaczyli nasz palnik i gotującą się wodę zaproponowali kawę. Kawa na noc? Średni pomysł – pomyślałem. Z drugiej strony odmówiliśmy już noclegu to głupio odmówić i kawy. Tym razem po kawę do domu wyruszył (o dziwo !) syn, a nie kobieta. My natomiast wyjęliśmy nasze liofilizowane jedzenie, a konkretniej najlepszego i niezastąpionego Strogonowa. Gdy wysypaliśmy zawartość saszetki do naszego naczynia służącego do przygotowywania żywności, twarze miejscowych przybrały wyraz lekkiego zwątpienia. Tradycyjnie zalaliśmy wszystko wodą i odstawiliśmy na kilka minut. W międzyczasie pojawił się syn z dwoma filiżankami i tradycyjnym tygielkiem, za pomocą którego robi się kawę po turecku. Nie wygasiliśmy jeszcze palnika, tak więc mógł od razu przystąpić do rytuału – bo tak chyba powinno się to w jego wykonaniu nazwać – parzenia kawy.
Gdy zdjęliśmy pokrywę naszego pojemnika, pod którą ukazał się apetycznie wyglądający i jeszcze lepiej smakujący gulasz z normalnymi, dużymi kawałkami wołowiny, oczy naszych towarzyszy zdawały się zadawać tylko jedno pytanie – ale jak to? Dziadek standardowo zaśmiał się machnąwszy przy tym ręką. Oczywiście zaproponowaliśmy spróbowanie naszej kolacji, jednak spotkało się to z odmową. Jako, że nalegaliśmy Dziadek dał się namówić i spróbował ilość, którą spokojnie można byłoby zmieścić na małej łyżeczce do herbaty. Jego mina była niemal identyczna z tą, jaką przybierają dzieci za każdym razem gdy podaje im się różnego rodzaju syropy. Na szczęście po kilku sekundach pojawił się klasyczny i nieznikający jak dotychczas z jego twarzy uśmiech. Resztę zjedliśmy sami.
Gdy skończyliśmy kawa była już gotowa. Nie jestem smakoszem tego napoju, ale jak już piję kawę to raczej mocną. Pojęcie „mocy” w odniesieniu do kawy zweryfikowało jednak to, co zostało mi zaserwowane tego wieczoru w Albanii. Wąchając ją czułem się jak gdyby mój nos wciągał coś zdecydowanie mocniejszego, niż tylko aromat kawy. Smakowo też była wyśmienita. Ciekawe tylko jak ja zasnę…
W pewnym momencie jednak zapomniałem o kawie, ponieważ zorientowałem się, że podczas gdy ja wygodnie siedzę sobie na krzesełku kobieta razem z dziećmi kuca obok. Oczywiście wstałem i gestem ręki pokazałem żeby usiadła na moim miejscu. W tym momencie poczułem się niczym główny bohater w klasycznej scenie z westernów, kiedy to wchodzi do miejscowego, pełnego ludzi baru i musi zmierzyć się z wrogimi spojrzeniami miejscowych kowbojów. Nie zamierzałem wprowadzać obyczajowej rewolucji na albańskiej ziemi, tak więc nie nalegałem tylko grzecznie usiadłem na swoim krzesełku. Gospodarz chcąc chyba szybko zapomnieć o całej sytuacji i udawać, że w ogóle taka abstrakcja nie miała miejsca, rzucił kilka słów do syna. Ten pobiegł do domu i po chwili wrócił z butelką i dwoma kieliszkami. W butelce jak nietrudno się domyślić była domowej roboty Rakija. Nie wiedziałem dlaczego kieliszki były dwa, skoro nas było trzech (oczywiście nie spodziewałem się, żeby kobieta mogła wypić z nami). Moje wątpliwości szybko jednak zostały rozwiane, gdyż starszy Pan wyciągnął swój kieliszek z kieszeni lekko rozciągniętego swetra. No tak, chodzi się od sąsiada do sąsiada to lepiej być przygotowanym – pomyślałem. Gdy Rakija została rozlana, zaliczyliśmy kolejne w krótkim odstępie czasu faux pas i po uniesieniu kieliszka w górę po prostu wyzerowaliśmy jego zawartość. Albańczycy wydali tylko głośne „ooooo” i złapali się za głowy. Do dziś zastanawiam się czy dlatego, że spodziewali się naszego szybkiego zgonu czy może jednak obawiali się, że w takim tempie za chwilę wyzerujemy im całą butelkę. Dziadek pokazał nam jak powinno pić się Rakiję – sączyć powoli, niczym u nas babciną nalewkę. Przeprosiliśmy i używając porównania do wódki staraliśmy się wytłumaczyć nasze zachowanie. No cóż, ot i całe Bałkany – w jednym kraju pije się powoli, a np. w sąsiedniej (słowiańskiej!) Czarnogórze pije się na raz… szklankami.
Posiedzieliśmy jeszcze chwilę dowiadując się co nieco o naszych gospodarzach. Dziadek miał przeszło 60 lat, zaś jego małżonka…49. Urodziła mu piątkę dzieci, z czego najstarszy prowadzi już nawet własną firmę transportową. Poznaliśmy go – nie omieszkał się pochwalić, że jeździ…Mercedesem.
Pomimo mocnej kawy zmiksowanej z palącą żołądek Rakiją, nasze organizmy szybko zaczęły domagać się snu. Dodatkowo zaczynało się robić naprawdę zimno, co było niewątpliwie konsekwencją braku jakiegokolwiek zachmurzenia.
Impreza się skończyła, poszliśmy spać…
Około godziny 7.00 obudziły mnie czyjeś rozmowy i chodzenie wkoło namiotu. Dało się rozpoznać wśród nich głosy naszego gospodarza. Darek, który zapewne nie spał już od kilku godzin, postanowił jako pierwszy wyjść z namiotu. O jaa, ale zimno – brzmiały jego pierwsze słowa po wyjściu z sypialni. Słońce nie docierało jeszcze do doliny i oświetlało jedynie okoliczne szczyty gór. Było tak zimno, że po wyjściu z namiotu z uwagi na kostniejące dłonie, musiałem założyć rękawiczki. Dodatkowo, na skutek olbrzymiej wilgotności powietrza, namiot był całkowicie mokry. Zapytaliśmy gospodarza, który już zdążył rozsiąść się na swoim krzesełku, kiedy słońce zacznie oświetlać naszą polankę. Za pomocą swojego zegarka wskazał nam godzinę 10. Pomimo, iż było to trochę późno, musieliśmy poczekać z wyjazdem, z uwagi na konieczność prowizorycznego chociaż przesuszenia namiotu. Czas ten mogliśmy jednak wykorzystać na szybki serwis rowerów.
Niedługo po naszej pobudce zjawiła się gospodyni, niosąc nam chleb, zsiadłe mleko i owoce. Niesamowita gościnność – pomyślałem dziękując jej za śniadanie. Kobieta długo z nami nie pobyła, gdyż jak się miało za chwilę okazać musiała wyruszyć do… pracy. Widać kobieta w Albanii pracuje nie tylko w domu, ale również i na utrzymanie rodziny.
Tymczasem Dziadek znacznie się rozochocił. Wstawił sobie nawet krzesełko do naszego namiotu, żeby nie marznąć i kręcił w nim kolejne fajki. Gdy zrobiło się cieplej, odważył się nawet przymierzyć do naszych rowerów i ubrać mój kask. Zapach tego kasku nie dał mi o tym zapomnieć przez kilka kolejnych dni…
Niestety trzeba było jechać dalej. Albania miała dla nas jednak jeszcze mnóstwo przygód, ale o tym innym razem.
Tymczasem na koniec podzielę się z Wami moją refleksją z tej wyprawy, a dotyczącą ideału żony – „Piękna jak Bośniaczka i zdyscyplinowana jak Albanka”.
Oczywiście potraktujcie to z dużym przymrużeniem oka 😉
Pozdrawiam,
Kuba