Strona Główna » Aktualności » Traithlon Kołobrzeg – relacja

Traithlon Kołobrzeg – relacja


Nadszedł ten dzień. Dzień mojego debiutu w zawodach triathlonowych. Pierwotnie planowałem rozpocząć przygodę z Triathlonem w Sierakowie, jednak gdy tylko pojawiła się informacja o zawodach w Kołobrzegu stwierdziłem, że gdzie przeżyć ten pierwszy raz, jak nie w swoim „drugim domu” i miejscu gdzie narodziła się „Małgośka”.

 

Do Kołobrzegu zdecydowałem się jechać w środę wieczorem, żeby uniknąć korków spowodowanych procesjami odbywającymi się z okazji Bożego Ciała. Przez niemal całą podróż myślałem tylko o piątkowym starcie, który z każdą godziną potęgował u mnie debiutancką tremę. W czwartkowe popołudnie udałem się z Kasią do portu, w celu odebrania pakietów startowych. Na tabliczce umieszczonej przy biurze zawodów widniała informacja o przeniesieniu zawodów do kanału portowego. Fala tego dnia była dość spora, a prognozy raczej pesymistyczne, więc decyzja organizatorów wydawała się dość oczywista. Dla mnie jako początkującego „pływaka”, który raptem dwa razy potrenował w jeziorze (i to na tydzień przed startem) była to niewątpliwie dobra wiadomość. Kanał to nie morze i pływanie w nim byłoby zdecydowanie łatwiejsze. Tyle w teorii. W praktyce wcale mnie ta decyzja nie ucieszyła. Nie oszukujmy się, kanał portowy nie jest zapewne na szczycie listy najczystszych wód w Polsce. Nie jest też pewnie w połowie, ani nawet w 3/4 tej listy. Zresztą już samo zerknięcie w miejsce gdzie planowane było zejście do wody, budziło lekką niechęć. No ale cóż, od tego się nie umiera, a płynąć trzeba ! Odebrałem więc pakiet, a w nim numer startowy nr 8.

 

Triathlon Kołobrzeg - kanał portowy

Noc była dla mnie dość nerwowa. Wstałem przed planowanym budzikiem, gdzieś koło 6.30. Ci co mnie znają wiedzą, że co jak co, ale pospać to ja sobie lubię. Widać pokłady adrenaliny w moim organizmie musiały być dość pokaźne, skoro pozwoliły mi na bezproblemową i samodzielną pobudkę o tej godzinie. Szybkie śniadanie i zgodnie z planem, krótko przed 8 zameldowałem w porcie na planowej odprawie. I tu niespodzianka, odprawy nie ma (okazało się, że jest przesunięta na 9), a obsługa techniczna rozkłada balustrady na plaży. Na moje pytanie ”Jednak morze?”, usłyszałem twierdzące „Jednak morze”.

O ile wcześniej moje emocje można było opisać jako debiutancką tremę, to teraz właściwszym słowem byłby po prostu „strach”. Fale były tylko nieznacznie mniejsze niż poprzedniego dnia i nadal budziły respekt. Jak się później okazało z perspektywy plaży i tak wyglądały dużo przyjaźniej. Z drugiej strony chyba lepsze to niż kanał…

 

Zaczęło padać, początkowo dość delikatnie, by po chwili rozpadać się na dobre. To z kolei zapowiadało trudności na rowerze, gdyż trasa składała się z czterech pętli po ulicach Kołobrzegu. Sporo zakrętów, nawrotów, a nawet kostki brukowej, która jak wiadomo w deszczu jest szczególnie niebezpieczna, zwiększało prawdopodobieństwo wywrotki. Do startu było jeszcze dużo czasu więc razem z Kasią i Darkiem schowaliśmy się przed deszczem w jednej z portowych knajp. Ciasto czekoladowe, chociaż bardzo dobre, nie chciało jednak wejść do mojego skurczonego stresem żołądka. Czas leciał zdecydowanie zbyt wolno, a ja zazdrościłem Kasi luzu jaki w sobie miała. Z drugiej strony, dla niej to już trzeci start w zawodach triathlonowych, a dodatkowo świetnie pływa i kilka lat pracowała jako ratownik na plaży, więc etap morski był dla niej raczej dobrą informacją.

 

Triathlon Kołobrzeg- Rowery Małgośka

W końcu naszedł długo wyczekiwany moment startu. Najpierw na trasę ruszyli zawodnicy na dystansie 1/8 IM, z prezydentem Poznania Ryszardem Grobelnym na czele. Nasz start tj. dystans 1/4 IM opóźnił się nieznacznie, gdyż morze porwało boje znakującą trasę. Z uwagi na stan Bałtyku, decyzją ratowników i organizatorów, do wykonania były dwie pętle z koniecznością wyjścia z wody i obiegnięcia specjalnej beczki na plaży. W pewnym momencie spiker zapowiedział odliczanie, po czym nagle, dość niespodziewanie padło słowo „start”. Wszyscy ruszyli. Gdy byliśmy już w wodzie, rozległ się wystrzał z armaty, który zapewne miał być sygnałem startowym.

 

Zaczęło się….

 

Pierwsze metry w wodzie trzeba było przebiec przebijając się przez przybój, by po chwili rozpocząć pływanie. Zero obycia w pływaniu w tłumie, a także rozbujane morze zrobiły swoje. Początkowo płynąłem koślawym kraulem z głową stale wynurzoną, ale ta nierówna walka sprawiła, że w jednej chwili straciłem siły. Dodatkowo całe okularki mi zaparowały i nic nie widziałem. Zanim dopłynąłem do pierwszej bojki, w głowie pojawiła się myśl – nie dam rady. Zresztą chwilę później pierwsza osoba, która wyglądała jakby była lekko zszokowana zatrzymała się, odwróciła w kierunku brzegu i powiedziała „pier*** to, dalej nie płynę”. Średnio motywujące, ale postanowiłem walczyć dalej. Tłum ludzi, plaża, morze i walka z przeciwnościami losu, sprawiły, że pomyślałem o Aliantach w Normandii. Trochę sam się do siebie zaśmiałem, że w takim momencie moja głowa ma tak dziwne skojarzenia.

 

Stwierdziłem, że ekonomiczniej będzie chyba przejść do stylu klasycznego, niż zajechać się już na pierwszej pętli pływania. Dodatkowo znacznie łatwiej było mi nawigować. Zaskoczyło mnie to, że płynąc popularną „żabą” nadal potrafiłem utrzymać się w miarę blisko grupki, za którą płynąłem. Tak o to stylem mieszanym ukończyłem pierwszą pętle. Możecie mi wierzyć lub nie, ale nie miałem siły wyjść z wody i rozpocząć kolejnej. Druga była o tyle prostsza, że dość mocno się już przerzedziło i znacznie łatwiej było płynąć nie narażając się przy tym na kopnięcia czy uderzenia innych zawodników. Płynąłem stylem mieszanym, trochę kraul, trochę klasyk, starając się możliwie jak najbardziej uspokoić i złapać rytm. Niestety widoczność miałem już praktycznie zerową i kompletnie nie widziałem dokąd płynę. W efekcie byłem chyba jedynym zawodnikiem, który wyszedł z wody w punkcie tak skrajnie oddalonym od wyjścia. Biegnąc do strefy zmian czułem się mocno zmęczony co nie było zbyt optymistycznie zważywszy na to, że czekał mnie jeszcze rower i bieganie. Ściągnąłem piankę, założyłem skarpety, buty i w drogę.

 

Sam byłem ciekaw jak pójdzie mi na rowerze. Ostatnio z uwagi na brak czasu, raczej więcej trenowałem biegane, niż rower. Okazało się, jednak, że rower poszedł mi najlepiej, przynajmniej jeśli patrzeć na pozycję osiągane w poszczególnych dyscyplinach (148 pływanie, 103 rower, 106 bieganie). Trasa jak dla mnie super ! Duża ilość zakrętów, ronda itd. powodowały, że etap rowerowy wymagał czegoś więcej niż tylko szybkiego kręcenia. Szkoda, że kostki brukowej było tak mało, bo akurat to był jedyny odcinek, w którym mój Trek Domane miał przewagę nad konkurencją. Podczas gdy większość startujących na czasówkach zapewne modliła się o to, żeby nie powypadały im plomby, ja mogłem spokojnie i komfortowo kręcić. No ale niestety trasa Triathlon Kołobrzeg to nie wyścig Paris-Roubaix, więc i kostki było raptem kilkadziesiąt metrów. Jak to nad morzem wiało dość mocno, co też nie pomagało w wykręceniu rekordów. Mimo wszystko etap rowerowy będę wspominał chyba najlepiej.

 

Przyszedł czas na bieganie. I tu kolejna lekcja – ćwiczyć zakładki ! Wcześniej nie zrobiłem tego ani razu, dlatego też nieźle się zdziwiłem gdy po rowerze rozpocząłem etap biegowy. Miałem wrażenie, że biegnę nie na swoich nogach. Dziwne uczucie braku koordynacji i problemy ze złapaniem rytmu powodowały, że pierwsze okrążenie biegło mi się ciężko. Na drugim było już dużo lepiej i nawet byłem zdziwiony, że udało się zrobić czas niewiele ponad 45 minut. Nawiasem mówiąc, poza zakładkami muszę ćwiczyć jeszcze wiązanie sznurowadeł po rowerze, bo nie potrafiłem zawiązać ich „na dwa razy” w strefie zmian i w efekcie na trasie musiałem zatrzymać się aby zawiązać sznurowadła…

 

Czas na mecie 2:40:03. Miejsce 114 czyli gdzieś w połowie stawki. Chyba nieźle jak na debiut. Na pewno jednak dużo, dużo pracy przede mną i sporo doświadczenia do zebrania. Z całą pewnością jednak „bakcyl” został połknięty i już myślę o kolejnych startach. Najbliższy już za nieco ponad miesiąc w Poznaniu. Z tego miejsca brawa dla Kasi, która pomimo małego zamieszania na trasie i tak pobiegła życiówkę. A zdobyte przez nas medale cieszą tym bardziej, że zostały podarowane naszym najstarszym kibicom – babci i dziadkowi 😉

 

Nie ukrywam, że przed imprezą obawiałem się o organizację. Miałem wrażenie, że będzie to impreza przygotowana na kolanie. Pomyliłem się i to bardzo. Organizatorzy stanęli na wysokości zdania i zorganizowali super start. Mam nadzieję, że impreza Triathlon Kołobrzeg na stałe wpiszę się do kalendarza Enea Tri Tour. Chętnie wezmę rewanż na Bałtyku, który skutecznie pokazał mi moje miejsce w szeregu.

 

Pozdrawiam,
Kuba

  
Wyniki zawodów dostępne tutaj